piątek, 11 sierpnia 2017

Buongiorno Venezia!

Wiem, że miałam kontynuować postami o campie, ale pomyślałam, że dobrze byłoby opisać coś co dzieje się teraz, póki:
a) mi się chce (niestety jak to mówił Abradab "(...) zdradliwa wena, raz jest, raz jej nie ma." -i w sumie to prawda, bo czasami w ogóle nie chce mi się pisać, a czasem mogłabym nic innego nie robić. I weź tu bądź mądry i pisz wiersze...)
b) jest "świeże" w mojej głowie
c) i tak nic nie robię, a po X miesiącach będzie fajnie do tego wrócić

Już nawet easyJet pyta, czy serio lecę na 1 dzień haha
W środę, 9 sierpnia miałam ustawić się ze znajomymi. Cieszyłam się, że NARESZCIE się z kimś zobaczę i nie będę przysłowiowym "forever alone" w kraju, gdzie praktycznie nie znam nikogo. Dwie godziny przed planowanym spotkaniem dostałam wiadomość, że niestety muszą odwołać, bo coś tam. No super...


Wpieniłam się trochę, bo myślałam, że w końcu spędzę czas z kimś innym, niż tylko z samą sobą. Nie to, że mi się jakoś szczególnie nudzi, bo zawsze znajdę sobie coś do roboty, ale człowiek czasem chciałby się spotkać, wyjść na piwo, spacer, pogadać... ALE  NIEEEEEEE. Poza tym mój dobry ziomek ze szkolenia cabin crew niestety się wyprowadził, a mieszkał dosłownie 200m ode mnie!

Co mnie jeszcze wpienia? Podejście niektórych ludzi... "O jakbyś miała NORMALNĄ (ummmm, a że bycie personelem pokładowym nie jest?) pracę, to byśmy mogli się częściej spotykać blablabla..." No cóż... prawda jest taka, że czasem zaczynam o 3 nad ranem, a czasem kończę o 7 rano. Ale mi to nie przeszkadza. Nawet mnie to nie męczy i nie jest uciążliwe. Fakt - nie mam wolnych weekendów, świąt, ani żadnych takich, ale co z tego? Mi to pasuje.

Zauważyłam też, że część moich znajomych zamiast typowego "Siema, co tam?", zaczyna wiadomości do mnie tekstem w stylu "Gdzie jesteś?". Haha w sumie jest to w pewien sposób usprawiedliwione, bo ostatnimi czasy nawet gdy nie mam żadnego lotu, to i tak mnie gdzieś "poniesie" na zwiedzanie nowych miejsc.

Perspektywa kolejnego dnia spędzonego sama ze sobą trochę mi nie pasowała, poza tym każdy mnie olał, także słabo... a co najlepiej zrobić w takiej sytuacji? Sprawdzić czy jest jakiś staff travel! I był. Nawet sporo. Amsterdam, Berlin - jak poprzednio - bardzo lubię te miasta, ale chciałam zobaczyć coś nowego. Były 3 opcje - Rzym, Tuluza i Wenecja. A właśnie! Madera nie doszła do skutku, bo nie miałabym jak wrócić. Tzn. bilety były wyprzedane, także czy uda mi się wrócić, to jedna wielka loteria. Swoją drogą to samo stało się z powrotem z Wenecji haha, ale wszystko po kolei...

I tak drogą selekcji dokonałam wyboru...

Rzym - nigdy nie byłam i chciałabym odwiedzić, ALE o tej porze roku jest pewnie mega dużo ludzi, a w sumie to też nie jest to, czego szukam. Wiem, dziwak ze mnie - dużo ludzi - źle, nikt - też niedobrze. Werdykt - innym razem / o innej porze roku / za tydzień (:D)
Tuluza - co jest w Tuluzie?FABRYKA AIRBUSA! Jaram się! Obczajam bilety - są dostępne! ALE... niestety bilety do muzeum / zwiedzania fabryki należy zamówić przynajmniej DWA dni przed planowaną datą odwiedzin...No cóż, nie tym razem.
Wenecja - zawsze chciałam zobaczyć gondolierów, kanały, mosty i cudowną architekturę Wenecji. Znalazłam bilety, wydawało się, że wszystko ok. Jedynym problemem miała być pogoda, bo zapowiadali burze i obfite opady. Ale co tam! Stwierdziłam, że tak czy siak lecę.


Samolot był o 8.35, powrót około 22. Bilet do Wenecji miałam potwierdzony, ale droga powrotna to był standby. Nie wiedzieć czemu, myślałam, że obejdzie się bez problemów, a jak coś to przecież mam 3 inne loty następnego dnia. Potem miałam się dowiedzieć jak bardzo się myliłam...

Mieliśmy slota na jakieś 20 minut, więc na pokładzie od razu usnęłam. Obudziłam się po jakichś 40minutach, a my nadal na ziemi. Trochę taka chwilowa dezorientacja zaspanego człowieka, ale potem ogarnęłam, że już zaraz będzie push back i startujemy. Tego dnia wstałam o 5, więc przespałam cały lot.

Po dotarciu na lotnisko zadałam sobie "jedno zajebiście ważne pytanie" - dobra, to co teraz? Wyczytałam w internetach, że jest jakiś autobus co 20min, który tyle też jedzie do centrum. Znalazłam kasę, kupiłam bilety i za 10min kierowałam się już w stronę centrum. Co rzuca się na pierwszy rzut oka? WODA, WOOOOODA, wszędzie WODA! Ale super to wygląda.

Po 20 minutach dotarłam do centrum. Od Pana, którego kupowałam bilety dostałam mapę, więc teraz już byłam  turystą na 100%. Było MEEEEGA duszno. Tak bardzo, że zaparował mi aparat i w sumie przez kilka dobrych chwil nie dało się nic z tym zrobić. Wiedziałam, że zacznie padać, pytanie tylko kiedy...


Naładowałam wszystkie możliwe baterie, żeby nie padły mi aparaty. Wyciągnęłam moje "fake go-pro", które pomimo ciągłego używania całkiem nieźle się sprawdza iiiiiiii... okazało się, że fakt, bateria naładowana, ale zapomniałam włożyć kartę pamięci. Także z 'wide angle' nici.


Nie miałam konkretnego planu, chciałam po prostu powłóczyć się po uliczkach, zobaczyć gondolierów i architekturę Wenecji. Miałam też wybrać się na plac św.Marka, by wejść na wieżę i obejrzeć panoramę miasta. Pogoda jednak pokrzyżowała mi plany. Błądziłam trochę szukając dobrej drogi, ale w sumie stwierdziłam, że mogę sobie pozwolić na łażenie bez celu i po prostu podziwianie przepięknego miasta.


Najlepsze jest to, że moja mama nie wiedziała, że się tam wybieram. Dlatego będąc już w centrum miasta, wysłałam Jej wideo i radośnie oznajmiłam, że jestem w Wenecji :D Mama przyzwyczajona do tego typu akcji odpisała mi "Że co proszę? Gdzie jesteś?! To zwiedzaj, tylko uważaj na siebie!" (takie życie jedynaka haha </3)


Łaziłam przez jakiś czas i potem stwierdziłam, że wypadałoby coś oszamać. I choć nie jestem fanką pizzy, kupiłam sobie kawałek (no bo tak to! Być we Włoszech i nie zjeść pizzy?!WSTYD!) Z tego też względu weszłam do jakiejś małej kawiarenki i zakupiłam ową pizzę. Z rukolą i pomidorami. W sumie była całkiem wporzo.


Potem jeszcze dopchałam się tiramisu iiiiii wtedy zaczął się armagedon... Burza, wiatr, ulewa przez dobre 30min. Nagle zrobiło się ciemno, zimno, wiał wiatr i ogólnie grzmoty i błyskawice co chwilę. Schowałam się pod jakimś daszkiem i czekałam, czekałam, czekałam... W końcu się przejaśniło. Myślałam, że wtedy wejdę na wieżę (wcześniej była meeeega kolejka), ale niestety nadal nie wpuszczali ludzi na górę...


Dlatego też łaziłam dalej zwiedzając kościoły, pomniki i place, robiąc przy tym 7832732 zdjęć... (metafora taka, zrobiłam tylko 400). Potem nawet wyszło słońce! Zostało mi jeszcze trochę czasu, około 19.30 chciałam jechać z powrotem na lotnisko. Mój lot planowo odlatywał o 21.50. Kupiłam pamiątki, maskę wenecką dla mam, a także makaron z flagą włoską i udałam się na dworzec autobusowy.


Dzień przed wylotem oglądałam jakieś filmiki o Wenecji na youtube i ktoś w jednym z nich mówił, że w Wenecji "warto się zgubić". W sumie prawda, a okazji, żeby się zgubić, było naprawdę wiele haha. Na początku chodziłam zgodnie z googlemaps, ale potem stwierdziłam, że mam tak dużo czasu, że taka wędrówka w nieznane jest całkiem spoko. Znalazłam puste uliczki gdzie nie było nikogo, fajne miejsca, place i mosty. W ścisłym centrum trochę masakra - BARDZO dużo turystów.


Po 19 pojechałam na lotnisko. Do końca nie wiedziałam, czy uda mi się polecieć, ale w sumie wcześniej sprawdzałam, czy są miejsca na następny lot (tj.dzień później o 7 rano) i okazało się, że tak. ALE jakimś cudem, gdy sprawdziłam to samo na lotnisku, moim oczom ukazał się niezbyt przyjemny obrazek.... SOLD OUT... na wszystkie TRZY loty... "O oooooł"... pomyślałam i zaczęłam się modlić, by udało mi się polecieć dzisiaj.


Udałam się do stanowiska odprawy i poprosiłam Panią o wydrukowanie mojej karty pokładowej. Byłam tam około 20, lot miał być 21.50, więc jeszcze mega dużo czasu. ALE ALEEEE... Wtedy zaczęły się kłopoty. "Pani lot jest opóźniony o 3godziny" - zakomunikowała mi, raczej niepewna mej reakcji. Dla mnie to nic nowego - to się zdarza, poza tym z tego co wiem, trzeba było podmienić samolot ze względu na jakąś usterkę. Wolę czekać i dolecieć później, niż nie dolecieć wcale. O.


 Poza tym każdy "normalny" pasażer (ja nie, bo mam standby ticket) otrzyma z tego tytułu voucher żywnościowy (czyli może iść sobie ogarnąć bułę i jakiś napój za free), a co najważniejsze - odszkodowanie, z tego co pamiętam to jest 250 euro. A 250 euro za 3h więcej na lotnisku, to chyba trochę zmienia postać rzeczy...


Zapytałam także ilu jest pasażerów, bo to w tym wypadku mega ważne. Niestety, nie otrzymałam odpowiedzi, a osoby odprawiające coś tam do siebie powiedziały po włosku. No spoko, dzięki... Powiedzieli mi tylko tyle, że okaże się przy gate, czy lecę czy nie. Mega.


Miałam do "zabicia" prawie 5 godzin. Bateria w telefonie już powoli padała, ale na szczęście wzięłam ładowarkę. Nie wzięłam niestety nic do czytania, a w sklepach były tylko książki po włosku. Znalazłam jedno miejsce, w którym ludzie zostawiali swoje książki. Niestety - 99% było po włosku. Tylko jedna książka była po angielsku, jakaś biografia "dziwnej" rodziny ze Słowenii, która wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych przed wojną... No cóż.... Z braku laku...


Przeczytałam może ze 20 stron, czekając na pojawienie się Pani przy gate. Podeszłam raz jeszcze i zapytałam o liczbę pasażerów. Pani odpowiedziała, że lot jest "full". No to pięknie - pomyślałam... ALE okazało się, że były 2 osoby tzw.no-show! Czyli które nie stawiły się na lot. Uffff co za ulga... teraz zostały mi tylko 3 godziny, ale było mi już wszystko jedno, najważniejsze, że uda mi się polecieć.


Dostałam miejsce 18A, czyli przy oknie. Samolot był rzeczywiście pełen, a do tego okazało się, że to drugie wolne miejsce, było INOP, czyli nikt nie mógł go używać. Jednym słowem miałam farta. Jeśli poleciałabym na Maderę, sytuacja wyglądałaby tak samo - lot pełen, pozostaje liczyć na osoby, które nie stawią się na lot. Jednak wiadomo, że czasem można się przeliczyć...


Za oknem szalała burza, co chwilę widać było błyskawice. Samoloty szerokim łukiem omijają burze, ale widok burzy z pokładu samolotu jest naprawdę fascynujący. Ostatnio udało mi się zobaczyć Ognie Św. Elma jak lecieliśmy do Grecji! Super!


Ogólnie pomimo stresu związanego z powrotem do Londynu i kapryśnej pogody, wyjazd był mega! Obżarłam się włoskiego żarcia, zrobiłam 20km łażąc po Wenecji i zobaczyłam nowe miejsce. Win-win situation! 

Ps. To gdzie lecimy następnym razem?!

A, jeszcze coś! Siedząc na lotnisku usiadłam blisko "stacji ładującej", gdzie każdy podłączył swój telefon. Niedaleko były drzwi STAFF ONLY, gdzie usiadły dwie dziewczyny. Jedna z Pań pracujących w sklepie nie była zachwycona tym faktem i zaczęła na nie krzyczeć po włosku MAMA MIA! (coś tam, coś tam, więcej nie zrozumiałam, ale podejrzewam, że a dlaczego tu siedzą, a po co i że ogólnie "głupie turysty" haha).



poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Spontan? Spontan!

Był czwartek, koło 21, leżałam sobie z laptopem i oglądałam jakieś głupoty na youtube. Napisała do mnie mama pytając co jutro będę robić - jako że miałam dzień wolny to napisałam, że w sumie nie wiem, ale pewnie będę odsypiać nocny lot, potem pójdę na basen i może coś zrobię z TEFLa albo Duolingo. Czyli generalnie nuda. 

Złapałam wszystkie "nasze" samoloty, tj. mój i moich współlokatorów :) Thomas Cook, Thomson i easyJet :)
Coś mnie tknęło i sprawdziłam, czy są jakieś bilety staffowe z easyJeta - lista jest alfabetycznie, więc w pierwszej kolejności Amsterdam, Barcelona, Berlin... wszystko fajnie, bilety dostępne, ale trochę nuda, tam już byłam. Zjechałam trochę niżej i trafiłam na... Gibraltar! Coś wcześniej mi się ubzdurało, że nie mają tam biletów na standby, ale jak się miałam zaraz przekonać, byłam w błędzie!  Szukałam destynacji na jednodniowy wypad, znalazłam lot tam o 7 rano i powrotny o 21 - idealnie!
Nie zastanawiając się długo, wybrałam loty, 5min później przyszło potwierdzenie rezerwacji i gotowe!


Wszystko co wiedziałam o Gibraltarze, to tyle, że jest "brytyjską częścią Hiszpanii", a prawda jest taka, że to brytyjskie terytorium zamorskie, czyli walutą są funty i językiem urzędowym jest angielski. Poza tym pamiętałam, że mają tam małpy oraz pas startowy, który biegnie przez środek miasta - mega! <3 Btw. Udało mi się zobaczyć start i lądowanie samolotów, co było naprawdę super!


Spakowałam aparaty (najważniejsza sprawa!), jakąś szamę na podróż i tyle! Po 4 udałam się na lotnisko, podwiozła mnie Emma, która leciała wtedy do Monachium. Odebrałam mój bilet,nie martwiłam się o miejsce, bo widziałam, że bilety nie są aż tak drogie (= są miejsca), więc w sumie byłam o to spokojna.


Miałam rację - spokojnie dostałam miejsce na pokładzie. O co w ogóle chodzi z tym "standby ticket"? Proste jak drut - jeśli nie zjawia się ktoś na lot, bądź jest miejsce w samolocie, wtedy lecisz. Jeśli nie - no niestety, innym razem. Z reguły się udaje, ale w sezonie letnim, czy na popularnych trasach może być ciężko. Ostatnio miałam lecieć na Maderę - samolot i tak był "overbooked" (186 sprzedanych biletów na 180 miejsc...), więc nie robiłam sobie zbytnich nadziei, no i niestety tym razem miałam rację. Nie udało się, samolot był wypełniony po brzegi. Nie tym razem.

To ten cwany małpiszon! Tzn. w sumie jeden z wielu!
Miałam miejsce 4E - czyli po prawej stronie, W ŚRODKU... Najgorzej! Na szczęście siedziałam koło fajnych ludzi haha. Ale od początku. To jest zawsze trochę przypałowe, jeśli prosisz kogoś siedzącego przy korytarzu, żeby Cię puścił do toalety... a że ja piję dużo wody i co za tym idzie sikam jak koń wyścigowy, no to niestety ziomek źle trafił haha. Nie był w sumie jakoś bardzo wpieniony, w sumie śmiał się z tego wszystkiego. Nie mogłam spać (co w środkowym rzędzie jest tak czy siak trochę słabe, bo głowa Ci leci na innego paxa, przypał trochę...) więc zaczęłam tworzyć listę pt."Very random list of "to-do" stuff". Rysowałam jakieś samoloty, moje buby i inne pierdoły. Wtem, kiedy już podchodziliśmy do lądowania, nieznajomy z miejsca przy przejściu przemówił! Zapytał czy lubię samoloty blabla, wytłumaczyłam mu co i jak. Pytał także na jak długo zostaje, nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

Długo zostajesz na Gibraltarze? Co Cię tu sprowadza?
Ja - spoglądając na zegarek - w sumie 12h, wracam dzisiaj wieczorem.
Że co?! Jak to?
No po prostu, nudziło mi się w domu, kupiłam bilet i lecę na jednodniową wycieczkę :D
A jakie masz plany? Wiesz co chcesz zobaczyć?
Ummm chcę zobaczyć małpy i pas startowy w środku miasta.
Haha! I to wszystko?
Umm... no w sumie tak haha.
Nie wierzę! Haha to super!

I tak sobie w sumie jeszcze gadaliśmy przez kolejne 5 minut. W sumie pomógł mi, bo dodał trochę punktów do mojego programu zwiedzania, a także powiedział mi gdzie mam iść itp., za co mu serdecznie dziękuję :P


Na początek udałam się w stronę kolejki, która miała mnie zabrać na sam szczyt słynnej skały. Okazało się, że kolejka była na jakąś godzinę... ALE ALEEEEE! Wycwaniłam się nieco i kupiłam bilety online, także po 5min stania mogłam już wjechać na górę :D SCOOOOREEE!


W jedną stronę wjechałam kolejką, ale potem zdecydowałam się zejść. Wchodzenie w 30 stopniach byłoby trochę słabe, także poszłam na łatwiznę. Ale zeszłam już o własnych siłach! I to był dobry pomysł chociaż do dziś łydki i skurcze przypominają mi, że trochę przesadziłam łażąc 25km jak taka lama...


To Wiktor - moja ulubiona małpa jaką spotkałam na Gibraltarze. Czilował sobie przy przytulony do okna z taką właśnie miną, od razu skradł me serce <3
 Ps. Wcale nie miał na imię Wiktor, wymyśliłam to teraz, jakoś mi pasowało lol.


Były też malutkie małpunie <3 ta miała 3 tygodnie (nie, wcale się nie znam, po prostu podsłuchałam co mówił przewodnik lol). Gryzła łańcuch i łaziła po swojej mamie-małpie (mampie? HE HE. taki żenujący żart prowadzącego). Było ich kilka i hasały sobie radośnie po całym terenie.


Wiedziałam, że gibraltarskie małpiszony są niezłymi cwaniakami i potrafią Ci WYRWAĆ jedzenie z ręki, a także uwaga, otworzyć plecak :) Prawie się o tym przekonałam na własnej skórze, kiedy jedna z MAŁP (pewnie to chłop był :> oni są tacy przebiegli... ]:->) zakradła się do mojego plecaka i chciała go odsunąć haha na szczęście byłam bardzo ważna i uniemożliwiłam małpiszonowi odebranie mi mojego drugiego śniadania. Potem jego ziomki próbowały jeszcze kilka razy, chyba wszyscy byli w zmowie, ale nie ze mną takie numery!


Potem łaziłam jeszcze po mieście, obowiązkowo kupiłam magnesy mamuni i znalazłam najbardziej przypałowy magnes dla Emmy - blond babę z cycami na sprężynce z podpisem "British Gibraltar". Potem "poszłam" do Hiszpanii na Maca. Oszamałam wrapa i później zdecydowałam, że pojadę poszukać Europa Point o którym powiedział mi Pan Nieznajomy.

Na miejscu ujrzałam latarnię morską, meczet i fajne klify. Poza tym był też pomnik poświęcony pamięci Władysława Sikorskiego. Posiedziałam tam chyba z 15minut i wróciłam autobusem do centrum. Chciałam być na lotnisku koło 19, dlatego kupiłam coś do picia i poszłam w stronę lotniska.


Lotnisko na Gibraltarze jest niesamowite! Można wyjść na taras i podziwiać startujące i lądujące samoloty. Przed moim odlotem widziałam parę Airbusów Monarch Airlines, a wcześniej lądujący samolot British Airways. Udało mi się także zobaczyć startującą maszynę kiedy byłam na samym szczycie! Mega widok!


Po przejściu przez kontrolę połaziłam jeszcze trochę po lotnisku, porobiłam zdjęć i odebrałam swój bilet. Dostałam miejsce 1D - przy przejściu! Plus więcej miejsca na nogi woohoo! W ogóle agent przy odprawie od razu wiedział, że jestem "STAFF". Hm a skąd? Nie mam pojęcia, nie mam tego wypisanego na twarzy. Tzn. CHYBA!


Jednak po wejściu na pokład zorientowałam się, że ktoś siedzi na moim miejscu. Tak jak myślałam, owy człowiek pomylił miejsca (no tak, bo siedzenia w samolotach nie idą alfabetycznie, czyli ABC - DEF, tylko jest to super skomplikowany wzór, który może rozszyfrować jedynie personel pokładowy...)


A tak serio, to chyba nigdy tego nie zrozumiem! Nie zliczę już ile razy pracowałam z przodu samolotu i pasażerowie wchodzący na pokład i mający miejsce powiedzmy 14D, pytali "a gdzie to?którędy?" haha nie chcę wyjść na jakąś podłotę, ale JEZUSIE SŁODKI! Ile widzisz przejść w samolocie? Podpowiem - JEDNO! CO za tym idzie, LOGICZNE by było, gdyby TO właśnie przejście wiodło do Twojego miejsca! Easy as that! 


Ale o tym co pasażerowie odwalają na pokładzie, to serio można książkę napisać. W sumie już wiele powstało. Za każdym razem gdy lecę, zdarzają się pytania, na które w normalnych warunkach wybuchnęłabym śmiechem, ale ze względu na "powagę" sytuacji, mogę tylko się uśmiechnąć i spokojnie wytłumaczyć, że siedzenia w samolocie nie są skonstruowane za pomocą trygonometrii, ani też nie trzeba obliczać funkcji, ani delty, żeby znaleźć swoje miejsce...


Wracając - ziomek podróżował z żoną, usiedli sobie przy przejściu, a miejsce przy oknie było wolne. Niewiele myśląc zaoferowałam, że mogę bez problemu tam usiąść (a w głowie miałam niecny plan zrobienia 2875283783 zdjęć podczas lotu i wznoszenia się nad słynną skałą...) Ludzie się zgodzili, więc radośnie zajęłam miejsce czekając na start.


Chyba potem żałowali swojej decyzji słysząc co chwilę KLIK KLIK! mojej migawki w aparacie </3. Startowaliśmy gdy zachodziło słońce, widoki były mega, widziałam port, na który niestety już nie miałam czasu. Następnym razem!


Widok z góry był przepiękny! Skała wygląda niesamowicie, a plaże i kontenery znajdujące się na morzu jeszcze dopełniały ten super obrazek. To był naprawdę fajny dzień! A teraz siedzę i zastanawiam się czy ryzykować lot na Maderę bez potwierdzonego powrotu... trochę przypał jakbym nie wróciła, bo mam standby następnego dnia i lot kolejnego. No nic! Pomyślę! No risk no fun!

sobota, 29 lipca 2017

Long time no see

Trochę mnie tu nie było, zmieniło się wiele - miejsce zamieszkania (po raz kolejny z resztą...), praca, no i niestety niektóre rzeczy niezmiennie, od 2 lat nie dają mi spokoju... ale cóż, nadal (jakoś...) żyję i w sumie chyba to najważniejsze.


Od Grecji, przez Lanzarote, w końcu trafiłam do Anglii. Dostałam pracę o której marzyłam od kilku lat, ale wszystko w swoim czasie...


Wracając do campu - chociaż minęły już 2 lata, to nadal ma specjalne miejsce w moim sercu. Część z moich znajomych poleciała tam znowu i teraz z zazdrością oglądam ich zdjęcia. To było jedno z najbardziej wymagających, ale też najbardziej satysfakcjonujących zajęć, jakich się podjęłam. Od mojego pierwszego meczu baseballa, poprzez nasz campowy banquet, band nights, arts and crafts, aż po mój "ulubiony" basen - to wszystko sprawiło, że te 2 miesiące były naprawdę wyjątkowe. Dzień Niepodległości również był wyjątkowy - zabraliśmy camperów na piknik i pokaz fajerwerków i choć od tego dnia zaczynała się moja nocna zmiana, to nie mogłam stracić okazji, by zobaczyć jak świętują Amerykanie.


Ale od początku - co się działo w 1 tygodniu? Z lotniska odebrał mnie szefo całego interesu - Scott i Daniel z Anglii. Jechaliśmy jakieś 1.5h aż dotarliśmy do campu. Powoli zaczęłam poznawać wszystkich opiekunów, mieliśmy counsellorów z całego świata - przez Australię, Nową Zelandię, Chorwację, Węgry, Anglię i Irlandię. W większości dziewczyny, jednak miałyśmy kilku chłopaków. 


Zanim camperzy zjawili się na campie, mieliśmy około tydzień czasu wolnego. Zapoznawaliśmy się wtedy z tajnikami pracy, higieną osobistą, podnoszeniem, sadzaniem, wymianą cewników i innymi cudami, o których nie miałam żadnego pojęcia. Mieliśmy nawet "imprezę" w banku (wtf?!) gdzie założyliśmy sobie konta...  Do tego pewnego dnia mieliśmy wcielić się w rolę campera - ja byłam niemową i miałam związane ręce, dlatego druga osoba z pary miała mnie karmić i przynosić mi posiłki. Wyobraźcie sobie, że coś tam sobie jecie i macie jeszcze do nakarmienia drugą osobę w tym samym czasie... Nie takie proste jak się wydaje, uwierzcie mi :)



Poza tym mieliśmy za zadanie zapoznać tę osobę z campem, tzn. jeśli była "niewidoma" zabrać ją na spacer i opowiedzieć co widać dookoła, dać jej dotknąć różnych przedmiotów, wziąć na plac zabaw itp. O, prawie zapomniałam! Najgorszą rzeczą przed przyjazdem camperów było... generalne sprzątanie campu. O Chryste i Panie! (Jakby to ujął mój ulubiony Piotruś, cierpiący na Zespół Downa, ale będący najśmieszniejszą i najbardziej kochaną osobą jaką znam <3) Musieliśmy wysprzątać caaaały teren campu (a było tego trochę...), wyrywać chwasty, pucować podłogi, szorować ławki i inne cuda... Masakra :P


Byłam w 8-osobowym pokoju z dziewczynami z Nowej Zelandii, Anglii, Irlandii i Australii. Nie trzeba wspominać, że moje łóżko zawsze było najbardziej zawalone, a znalezienie czegokolwiek w szafce graniczyło z cudem...No cóż...
Ps. Jak to teraz piszę, to akurat leci "See you again", czyli jeden z naszych campowych hitów... Przypadek? Nie sądzę ;)


Ps. To mój ukochany Richard <3 Absolutny ulubieniec, napiszę o Nim jeszcze więcej.

Te kilka dni zapoznawania się z pracą na pewno mi pomogły, chociaż tak naprawdę nie wiedziałam do końca co mnie czeka - 1 dzień był jakąś masakrą, chyba z 10 razy pomyślałam "Jezu, co ja tu robię...", ale później było tylko lepiej :) Niedaleko campu znajdował się dom opieki - byłam tam kiedyś w odwiedzinach... Strasznie smutne miejsce. Nasz camp był o wiele bardziej radosny. Ale w sumie nie ma co się dziwić... na campie pracowaliśmy 1:1, czyli każdego dnia pracowałeś z innym camperem, natomiast w "domu", 1 pracownik zajmował się około 10 osobami...


To właśnie Corny :)
Moim pierwszym camperem był Corny - lat około 70, na wózku inwalidzkim, potrafił komunikować się niewerbalnie. Cecha szczególna - był WIELKI! Tzn. miał chyba ze 2 metry, także jego stopy zawsze zawadzały o chodnik kiedy chciałam go gdzieś "zawieźć" :P Corny mieszkał we wspomnianym wcześniej domu. Nosił pieluchy do spania, ale ogólnie jeśli musiał skorzystać z toalety, potrafił to zakomunikować. Pierwszego dnia,chyba za późno się zorientowałam iiiiii no co tu dużo mówić - obsikał mnie - pierwsze koty za płoty! :) Niektórym może wydawać się to obleśne i ogólnie fuuu, ale koniec końców, każdy człowiek ma potrzeby fizjologiczne, niestety niektórzy nie są w stanie sobie sami z nimi poradzić - dlatego właśnie jesteśmy my :) 

Pierwszy dzień to było jak zderzenie ze ścianą - takie WOW, masakra, czy ja naprawdę wiem co robię? W każdym z dormów przebywało od 5 do 7 camperów. Wyglądało to w ten sposób, że każdego dnia zajmowało się inną osobą. Mieliśmy 2 dormy męskie i 1 żeński. Pracowaliśmy od 8 do 22 z przerwą (14-16), chociaż zdarzało się, że wtedy miałeś "dorm duties", czyli po prostu siedziałeś z camperami, zmieniałeś pieluchy jeśli zaszła taka potrzeba, sprzątałeś itp. Uwielbiałam siedzieć z "chłopakami" w dormie 9, gdzie mieszkał Richard, ale i Roger. Podczas 2-tygodniowej sesji zajmowałeś się każdym z camperów ok.2-3 razy.


Moim ulubieńcem był również Ś.P Roger, który niestety już odszedł... komunikował się niewerbalnie, miałam do niego ogromny sentyment, opowiadałam mu o samolotach, o podróżach, czytałam mu książki i przeglądaliśmy razem reklamówki ze sklepów. Tak pięknie się uśmiechał i był zawsze radosny... Na początku bardzo bałam się z nim pracować, ale okazało się, że naprawdę niepotrzebnie... Roger miał cewnik i trzeba było uważać, żeby nie nabawił się odleżyn, musiał mieć także blendowane posiłki. Gdy przebywał w szpitalu, pojechaliśmy go odwiedzić. Myślałam, że z tego wyjdzie, zdążyłam go jeszcze odwiedzić przed samym odlotem, także miałam chociaż okazję się pożegnać...

Po prawo kochany i zawsze uśmiechnięty Roger <3
Każdego dnia mieliśmy jakieś aktywności, malowanie, rysowanie, pływanie, "kościół" - tzn. w każdą niedzielę odwiedzał nas pastor i coś jakby mini chór kościelny, rozmawiali z camperami o Bogu, modlili się i śpiewali różne piosenki. Wieczorami przychodzili do nas różni goście, a to przyjechał jakiś DJ, zespół, były tańce, konkursy, a to któryś rodzin przywiózł masę słodyczy, lody itp. Były też talent show - my jako opiekunowie mieliśmy przygotować coś z camperami, ale też samodzielnie. Niezbyt przepadam za publicznymi wystapieniami (jakby nie patrzeć to było coś takiego, na nasze talent show przychodziły rodziny camperów i goście). Pierwszego dnia mieliśmy pokaz mody - przebrałam 2-metrowego Cornego za... wiosenną wróżkę haha. Potem razem szliśmy po wybiegu i jury przyznawało nam punkty. Około 22 wszyscy kierowali się z powrotem do dormów. Mieliśmy za zadanie przygotować camperów do spania, wykąpać, zmienić pieluchy, ułożyć do snu itp. Gdy wszyscy byli już w łóżkach, mieliśmy małe spotkanie z "szefem" dormu, który czasem nas pochwalił, czasem za coś skrytykował, ale generalnie zawsze starał się pomóc. Dla wielu z nas była to pierwsza praca tego typu i dlatego konstruktywna krytyka była naprawdę pomocna.


Za co często niektórzy obrywali? Za to, że nie rozmawiali ze swoimi camperami. Przykład? Podczas posiłków. Siedzieli i jedli, zamiast zagadywać itp. Szczególnie jeśli chodzi o camperów, którzy byli w stanie mówić. Wiadomo, że czasem może być to trochę awkward, ale szczerze mówiąc, mi się nigdy japa nie zamykała, a niektórzy camperzy gdyby tylko mogli mówić, na pewno by powiedzieli A ZAMKNIJŻE JUŻ TO JAPSKO! haha. A tak serio, to uwielbiałam z nimi "rozmawiać". Opowiadać, rozmawiać o tym co będziemy dziś robić, pytać się o różne rzeczy - na swój sposób odpowiadali, a gdy już zajarzyłam ich sposób komunikowania się, było naprawdę mega :)

Dobra będzie tego :) Starczy na dziś. Następnym razem napiszę coś o camperach. Pjona!